CZWARTEK, 23 LUTEGO 2017
I jak tu nie płakać
Wróciłam do domu i pierwszy raz od czasu kiedy się dowiedziałam że mam ten nieszczęsny nowotwór i to taki z tych najbardziej złośliwych których niczym tak naprawdę zakatrupić się nie daje, to się rzewnie rozpłakałam.
A pojechałam w dobrym nastroju, i nawet po drodze żartowałam na swój temat, kiedy Syn stwierdził że znów mi twarz pożółkła.Żartowałam, że teraz to będą Chiny jako następna wycieczka, bo tam wszyscy tak mają.
Byłam już w naszej Onkologii naprawdę wiele razy ale co teraz ze strony lekarzy mnie spotyka jest naprawdę zdumiewające.
Przyjmuje mnie za każdym razem inny lekarz który oczywiście zupełnie nie zna to z czym tu przychodzę.( przecież przed przyjęciem pacjenta powinien się zapoznać z historią choroby no nie?)
Ostatni przy wypisie polecił mi pokój uśmierzenia bólu(przecież jeszcze mnie nic nie boli), i kiedy pytałam o to jak długo mam szansę żyć, powiedział że mogę liczyć na kilka miesięcy. tak mniej więcej do pół roku. Tak bez pardonu brutalnie i tak prosto z mostu( leczyć to nie bardzo, ale szkodzić to im wychodzi zupełnie dobrze)
No to dziś miałam ustalony wcześniej termin i godzinę ,( nie boli ale swędzi, to może pomogą) i rejestruję się na dole w recepcji. Pani mi mówi 2 piętro pokój 2006.
Na tym piętrze jestem po raz pierwszy i pytając którędy iść, bo to labirynty korytarzy , w końcu trafiam pod pokój 2006.
Żywej duszy. Pokój zamknięty , a obok kaplica, czekam i czekam i nic. W końcu otworzyłam jakieś drzwi a tam gość i komputery. Nie, mówi, to nie tu, i pokazał gdzie iść, bo to też pokój 2006, ale trochę jeszcze bardziej skomplikowanie na tym samym korytarzu pełnym różnych zakrętów,nareszcie jest- dotarłam. No jest 2006 i czekam . Wołają moje nazwisko, wchodzę.
Pokazują mi krzesło, i dalej czekam,i czekam, i czekam, bo panie załatwiają masę jeszcze najwidoczniej nieskończonych spraw. Chyba z pół godziny tak czekałam, aż młoda pani lekarz się mną zajęła. To znaczy raczej pobieżnie przeglądała na monitorze historię mojej choroby, tak pobieżnie, że oto stwierdziła że nic mi nie dolega i że to żaden nowotwór. oj co to byłaby za radość, ale...
Dla mnie to nic nowego, bo już jeden lekarz na samym początku także w ten sam sposób chciał mnie spławić. ( coś przeczytał woreczek żółciowy, i powiedział, że to nie w Onkologii) Dopiero potem jednak zaczął czytać...
No ale kiedy lekarka nareszcie zaczęła trochę bardziej dokładnie czytać historię mojej choroby , to chyba do niej dotarło że jest inaczej.
Ale teraz to wpadła w drugą skrajność, a mianowicie zasugerowała mi, że powinnam się już zainteresować naszym miejskim hospicjum....
Ale mnie się tak łatwo spławić nie da a mam wyznaczoną tam u niej następną wizytę po koniec kwietnia. Chyba że nie dożyję
A leku na świąd i tak nie ma. Wszystkie szkodzą wątrobie i powodują żółtaczkę którą i mam bez tych leków
I jak tu nie płakać...no powiedzcie sami
Wybaczcie ten wpis ale musiałam się wyżalić choć przecież dziś wesoły tłusto czwartkowy dzień...
A pojechałam w dobrym nastroju, i nawet po drodze żartowałam na swój temat, kiedy Syn stwierdził że znów mi twarz pożółkła.Żartowałam, że teraz to będą Chiny jako następna wycieczka, bo tam wszyscy tak mają.
Byłam już w naszej Onkologii naprawdę wiele razy ale co teraz ze strony lekarzy mnie spotyka jest naprawdę zdumiewające.
Przyjmuje mnie za każdym razem inny lekarz który oczywiście zupełnie nie zna to z czym tu przychodzę.( przecież przed przyjęciem pacjenta powinien się zapoznać z historią choroby no nie?)
Ostatni przy wypisie polecił mi pokój uśmierzenia bólu(przecież jeszcze mnie nic nie boli), i kiedy pytałam o to jak długo mam szansę żyć, powiedział że mogę liczyć na kilka miesięcy. tak mniej więcej do pół roku. Tak bez pardonu brutalnie i tak prosto z mostu( leczyć to nie bardzo, ale szkodzić to im wychodzi zupełnie dobrze)
No to dziś miałam ustalony wcześniej termin i godzinę ,( nie boli ale swędzi, to może pomogą) i rejestruję się na dole w recepcji. Pani mi mówi 2 piętro pokój 2006.
Na tym piętrze jestem po raz pierwszy i pytając którędy iść, bo to labirynty korytarzy , w końcu trafiam pod pokój 2006.
Żywej duszy. Pokój zamknięty , a obok kaplica, czekam i czekam i nic. W końcu otworzyłam jakieś drzwi a tam gość i komputery. Nie, mówi, to nie tu, i pokazał gdzie iść, bo to też pokój 2006, ale trochę jeszcze bardziej skomplikowanie na tym samym korytarzu pełnym różnych zakrętów,nareszcie jest- dotarłam. No jest 2006 i czekam . Wołają moje nazwisko, wchodzę.
Pokazują mi krzesło, i dalej czekam,i czekam, i czekam, bo panie załatwiają masę jeszcze najwidoczniej nieskończonych spraw. Chyba z pół godziny tak czekałam, aż młoda pani lekarz się mną zajęła. To znaczy raczej pobieżnie przeglądała na monitorze historię mojej choroby, tak pobieżnie, że oto stwierdziła że nic mi nie dolega i że to żaden nowotwór. oj co to byłaby za radość, ale...
Dla mnie to nic nowego, bo już jeden lekarz na samym początku także w ten sam sposób chciał mnie spławić. ( coś przeczytał woreczek żółciowy, i powiedział, że to nie w Onkologii) Dopiero potem jednak zaczął czytać...
No ale kiedy lekarka nareszcie zaczęła trochę bardziej dokładnie czytać historię mojej choroby , to chyba do niej dotarło że jest inaczej.
Ale teraz to wpadła w drugą skrajność, a mianowicie zasugerowała mi, że powinnam się już zainteresować naszym miejskim hospicjum....
Ale mnie się tak łatwo spławić nie da a mam wyznaczoną tam u niej następną wizytę po koniec kwietnia. Chyba że nie dożyję
A leku na świąd i tak nie ma. Wszystkie szkodzą wątrobie i powodują żółtaczkę którą i mam bez tych leków
I jak tu nie płakać...no powiedzcie sami
Wybaczcie ten wpis ale musiałam się wyżalić choć przecież dziś wesoły tłusto czwartkowy dzień...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz